www.warszawa.plLogin | Usenet | Klub | Linki
Tematy: AdministracjaHistoriaLudzieSpołecznośćGeografiaArchitekturaRozrywkaRozwójPrzyrodaTurystykaGastronomiaMediaEdukacjaKomunikacjaBezpieczeństwoSportUsługiKulturaProblemyPraca
Extra: MapaPanorama ▪ Wydawnictwa ▪ UE ▪ Galeria
reklama
Warszawa
 
2004-12-12, 23:08
Zakochałem się w tym miescie....
Szanowni Panstwo,
posylam Panstwu przetlumaczony przeze mnie, nie publikowany w Polsce, artykul dwujezycznego pisarza Tadeusza Rittnera (1873 Lwow - 1921 Bad Gastein, Austria) o Warszawie, ktory ukazal sie po niemiecku w 1915 roku w jednej z gazet austriackich.

Jest to hymn pochwalny na temat Warszawy.

W jednym ze swých polskich felietonow, poswieconych Wiedniowi przelomu wiekow, ktore Rittner publikowal w roznych polskich gazetach jako "Listy z Wiednia", pisal:" wrocilem wlasnie z Warszawy i musze wyznac, ze zakochalem sie w tym miescie".

Przyszly szef sekcji w austriackim Ministerstwie Nauki i Wyznan, syn dwukrotnego ministra! "Galicjanin"!

- Przeslany Panstwu artykul proponowalam "Rzeczpospolitej", "Gazecie Wyb." i "Tygodn. Powsz." "Nikt nie byl ciekawy" (Pawlikowska-Jasnorzewska).

Sa jeszcze podobne artykuly inne po niemiecku.

Ja sama pracuje nad monografia (niemiecka) Rittnera, a w przyszlym roku ma sie w Polsce ukazac wybor jego polskich felitonow o Wiedniu, ktore zebralam w prasie.

Duzo pozdrowien z Wiednia
Anna Milanowski
e-mail: Anna.Milanowski(at)gmx.at

-----------------------

W a r s z a w a (1915)
Thaddäus Rittner

Z niemieckiego tłumaczyła Anna Milanowski

Największe polskie miasto – rzec można polska metropolia, przeżyło ostatnio tak wiele ważnego, że cała Europa, chce czy nie, musi o nim pamiętać.

Piękne, pełne temperamentu, rozpościerające się od setek lat na brzegu szerokiej, mocno uczęszczanej rzeki, kwitnące miasto. Jedno z centrów naszego starego świata; tak, centrum także wcześniej, zanim jeszcze ostatnie fakty polityczne zwróciły na nie uwagę, zanim najświeższe wydarzenia uczyniły z niego najbardziej interesujący punkt na mapie wojennej.

To, co ostatnio przeżyła Warszawa ma więc nieskończenie większe znaczenie niż jakiś tam fakt strategiczny, i to wie się już od dawna wszędzie, ale… najlepiej wiedzą to samo miasto i wielki organizm, którego ono jest sercem.

Chodzi przecież o decyzję na rzecz świata zachodniego…

W miejscu, w którym Warszawa rozpina się kulturowo, ścierały się ze sobą dwa prądy. Gotowało się tam i wrzało, jak w pewnych miejscach jakiegoś jeziora z głęboko ukrytymi gorącymi źródłami. To była walka między Wschodem a Zachodem. Walka ta była stanem permanentnym – tak silnym, że wycisnęła na mieście jego dzisiejsze piętno, nadała mu jego szczególną fizjonomię, która dowodzi niezbicie, że nie należy ono do miejsc o umiarkowanym klimacie, gdzie można spokojnie wegetować.

Dlatego jego obraz jest może trochę niezbyt wyraźny. Nie jest on w każdym razie tak harmonijnie jasny i zrozumiały jak to jest w przypadkach wielu innych miast, śniących szczęśliwie na brzegach rzek.

Warszawa jest przy tym naprawdę „malownicza”, ale, Bóg świadkiem, nie w zwykłym sensie, nie, jeśli się patrzy z zewnątrz, lecz poniekąd od wewnątrz albo, by tak rzec: dopiero przy bliższym poznaniu. Tego zapoznania się z miastem należałoby najlepiej dokonać z Wisły, nad którą, niby jakaś reminiscencja z rozśmianego Południa, unoszony ogrodami w górę ku słońcu, wznosi się Zamek Królewski.

Kiedy pierwsi panujący, książęta Mazowsza, zamieszkiwali to miasto, obecnie liczące siedem setek lat, na miejscu Zamku stała skromna, choć przystrojona cennymi dywanami i gobelinami, drewniana budowla. Dopiero za Zygmunta III stanął tu Zamek i jednocześnie – było to pod koniec 16 wieku – Warszawa została rezydencją królewską.

Dawne prowincjonalne miasto rozkwitło niezwykle pod promieniami łaski królewskiej, zaczęły wzrastać kamienie. Bowiem król ten kochał sztukę, kochał architekturę, i powołał do niewielkiej Warszawy budowniczych o światowej sławie, więc stała się ona wielka i piękna, jak wszystkie prawdziwe miasta, wystrojona jak magnat jakiś, a właściciele ziemscy, którzy dotąd wydawali się sobie zbyt dobrzy, aby oddychać miejską ciasnotą, przybyli do nowej rezydencji, żeby, tak jak ich król, tu z dumą budować i żyć. Tak oto przyszła na świat polska wielkomiejska Warszawa.

Dopiero jednak w drugiej połowie osiemnastego wieku – za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, pomieszkanie królewskie uzyskało ostateczny świetny wygląd.

We wszystkich swych pasjach, we wznoszeniu zamków i zakładniu ogrodów, w wykwintności stroju i całej swej powierzchowności, dopiero ten władca był prawdziwym wcieleniem Zachodu. Dzisiejsza Warszawa, która nazbyt długo była gwiazdą i przywódczynią w życiu narodu, by nie posiadać bezcennych pamiątek wszechczasów, dzięki temu królowi ma też delikatne budowle, pamiątki z wieku osiemnastego. Zawdzięcza mu wszystkie skarby w przedziwnej mozaice nastroju całości własnego zjawiska; zawdzięcza mu między innymi słynny Pałac Łazienkowski, położony w jednym z czarodziejskich ogrodów tamtych czasów, w których wszystko było w sposób tak naturalny dziedziczne, było tak sztucznie niewinne, w których wydawało się, że na drzewach zamiast ptaków śpiewają srebrne dzwonki, a ulatniające się w powietrze kobiety pachniały jak róże, a róże jak perfumy, a które - pomimo wszystko były tak niewysłowienie piękne i wzruszające, zawdzięcza mu jeszcze wiele innego piękna w kamieniu i zieleni.

Jeśli się jednak chce opisać jego samego, króla, trzeba stanąć przed obrazem Matejki „Rejtan” w Wiedeńskiej Galerii Cesarskiej; stoi on tu pośrodku, na pierwszym planie: różowa, młodzieńcza, szczupła i delikatna postać w białej peruce, w spodniach do kolan, jedwab i koronki – i jest jakaś dziwna sprzeczność między nim a patosem przedstawionej sceny historycznej, i jeszcze kolejny kontrast: między jego lalkowatą miękkością a męskimi, ostrymi rysami innych polskich twarzy na malowidle. Ale też niedaleko Zamku, nieopodal Zamku Królewskiego nad Wisłą, była teraz – szkoła jeździecka dla kozaków.

To jest drugi prąd, Wschód. We wspaniałych, pełnych przepychu salach, wypełnionych dojrzałą słodką sztuką, w których poruszał się kiedyś świat dworski, pełen tego jakby sztucznego, a przecież naturalnego czaru jak natura w Parku Łazienkowskim; kobiety, których ruchy były muzyką, mężczyźni, których słowa były epigramatami – mieszkał teraz reprezentant katorżniczego władztwa, generalny gubernator prowincji Wisły.

Znad Wisły – polska metropolia leży na lewym, jej dziecię, przedmieście Praga, na prawym brzegu – można zajrzeć daleko w głąb Warszawy. Również w to, co już było, w pramiasto z jego tajemnicami, z jego na południowy sposób wąskimi, pokrzywionymi i jak sny ludzkie fantastycznie wijącymi się uliczkami – w to ciemne, dziwnie przyciągające coś, co się zwie „starymi czasami”, a co przecież, jak każde dziecko wie, nie stanowi jakiejś jedności, lecz jest koncertem wielości czasów. Wszystko śpiewa tu w chórze – wielość przeszłości o szczególnych głosach i „stylach”- wszystkie one przemawiają martwymi kamieniami, ale o miękkim, jeszcze ciepłym, pełnokrwistym wyrazie.

Tu, gdzie w żywotnym strumieniu wszystko – także to przeszłe – żyje wraz z dniem, dostrzega się najlepiej fizjonomię Warszawy, jej niegdyś i teraz, dla Boga, książąt i obywateli wzniesione domy, jej namiętnie dymiące, pracowite fabryki, jej liczne stare wieże kościelne i te – całkiem młode, kolorowe kopuły. Te całkiem młode, szerokie kopuły – spójrz, oto jest znowu ten drugi strumień – Wschód. To jest ta jaskrawa, brutalna, prymitywnie jednoznaczna Rosja. Kopuły gardłują jak chłopskie pyszałki w gospodzie, krzyczą złotem i zjadliwą zielenią w niezmąconej różnorodności ABC tonów – a tam, gdzie słychać najdyskretniejszy szept polskiego Zachodu, kopuły wypinają się, najchętniej pięć naraz, grube, obfite, pospolicie jednolite, tryskające samozadowoleniem. Te architektoniczne instrumenty dęte miały zagłuszyć w Warszawie dużo dobrej zachodniej muzyki. Ich zadaniem było odwrócenie uwagi od niezliczonych pomników polskiej kultury i sztuki. Miały one, swym efekciarstwem osiągnąć to samo, czego zakazami i rozkazami powinni byli dokonać, lepiej lub gorzej opłacani, służalcy matuszki. Tak jak one usiłowały przyciągnąć do siebie spojrzenia, tak i państwo starało się ściągnąć warszawską młodzież na swój rosyjski uniwersytet, umożliwić inteligencji tego miasta dostąpienie szczęścia współuczestnictwa w jego rosyjskiej kulturze.

Oni jednak, zapiekli w uporze, wydawali się, być może w roztargnieniu, tego wszystkiego nie dostrzegać, bowiem myśleli o czym innym – tak, to zdumiewające, jakie mistrzostwo osiągnięto podczas stuletniego panowania Wschodu w - po prostu - niedostrzeganiu owych „kopuł”. To także sztuka, która wskutek długiej pielęgnacji została doprowadzona do najwyższego rozkwitu - to codzienne bytowanie w uśmiechniętej negacji, w pięknej, „cierpiącej” formie.

Nie wolno mówić prawdy – och, to stworzy się bezmiernie subtelny niemy wyraz, bo przecież takie nieszczęście doskonali styl - a kopuły tylko wytrzeszczają ślepia i, na Boga, nie pojmują ani słowa.

Ludność zawsze boleśnie odczuwała obecność kopuł nad miastem, ale samo miasto – i tu już na nic zdały się wysiłki wszelkiej matuszki – miasto należało do niej. Te liczne stare kościoły, pałace, te słynne warszawskie ogrody, ale też pracowicie dyszące fabryki - bowiem Warszawa była teraz nie tylko wielbicielką sztuki, była ona też pracowita i dzięki swej pracy – bogata: szerokie ulice, teatry, hale muzyczne, banki – to było dzieło Polski, Zachodu.

Kraków jest starszy, dostojniejszy, bogatszy w relikwie narodowe, i dlatego wszystkim Polakom najdroższy. Tam się jedzie (nawet, jeśli i w interesach), tylko po to, by parę dni, a choćby i godzin – pomarzyć. Kraków jest mały, ale głęboki.

Warszawa jest wielkomiejska. Tam jedzie się często z takich sensacyjnych powodów, jak sama możność przebywania w tym mieście, które jest tak promieniste, rozległe, dymiące, a przecież polskie. Jedzie się ze względu na fakt, że można po jednej i tej samej kostce ulicznej wędrować aż do znużenia i nie napotkać (wyjąwszy „kopuły”) żadnych innych tonów niż rodzime. Jakby się było w jakiejś wspaniałej gromadzie i w wielkich bajkowych komnatach słyszało się głos matki.

Tak, głosy brzmią w Warszawie dobrze, zwłaszcza głosy kobiet. Jest się tu niemal po toskańsku dumnym, że ze wszystkich polskich miast tutaj gra się najlepiej na instrumencie języka ojczystego. Prawda wygląda zresztą zapewne tak, jak zwykle (w Krakowie też się mówi pięknie i poprawnie) – ale tu, w Warszawie, głosy brzmią niemal słodko.

Przyjeżdża się tu ponadto ze względu na towarzystwo. Ono tu rzeczywiście jest. Reprezentuje typowo tutejszą, tradycyjną sztukę. Z pewnością dziedzictwo dawnego życia dworskiego, ale również następstwo faktu, że prawie nigdzie, oprócz prywatnych domów, nie wolno się było gromadzić. W Warszawie jest tylko jedno miejsce oprócz kościoła, gdzie mogły jednocześnie przebywać setki: teatr. Dlatego odgrywa on tak niezwykle ważną rolę w tutejszym życiu duchowym i społecznym (na temat którego już w tym miejscu pisałem). Po tym zaraz przychodzi kolej na „salon”. Żyje on tu, bo tu żyli królowie. Ma też salon tutaj nierzadko „estetyczny” charakter: ponieważ warszawiak tylko w skromnym zakresie mógł się zajmować politykowaniem, więc sztuka, literatura i nauka należały do spraw najważniejszych, zawsze aktualnych, często wywołujących gorące dyskusje. Są w Warszawie słynne przyjęcia literackie – sławne w całym mieście „czwartki” lub „poniedziałki” w takiej albo innej szacownej komnacie, a każda z tych komnat stanowi najczęściej centrum jakiegoś konkretnego obozu, jakiegoś „kierunku”, który za miastem, na wsi, posiada mniej lub więcej zwolenników. Czasem jednak kierunek (za miastem, na wsi) dawno już zakończył żywot, a jego salon żyje nadal, jak artysta w najszczęśliwszej iluzji. Tak dalece jest realny dla niego jego własny świat, który sam sobie stworzył. I to jest całkowicie zrozumiałe. Powinno być tyle małych salonów, ile jest małych światów.

Życie towarzyskie zastępuje tu życie publiczne. I tak już jest, że nigdzie nie będzie się tak często i serdecznie zapraszanym, jak w Warszawie: tutaj składa się często wzajemnie odwiedziny bez zaproszenia, o wszystkich możliwych porach.
Fakt, że życie towarzyskie awansowało tu do roli sztuki był możliwy, ponieważ polska kobieta zajmuje tak znacząca pozycję i jest tak utalentowana, że sama jest pod każdym względem żywym dziełem sztuki. Warszawianka słynie jako ideał Polki. Jej piękno jest całkiem szczególnego rodzaju i nie ogranicza się do piękna cielesnego. Porównuje się ją z paryżanką, ale paryżanka jest bardziej ruchliwa, krzykliwa, bardziej trzpiotowata. Piękno kobiety warszawskiej płonie w sposób mniej migotliwy; ma więcej godności, jest bardziej książęce – często jest ono patetyczne jak poezja, która apeluje w tobie do tego, co najwznioślejsze. I nie dotyczy to tylko damy, lecz także „zwykłej” dziewczyny z przedmieścia. One właściwie nigdy nie są gorzej urodzone.
Jeśli Polak coś czyni, to zawsze ma wrażenie, że „Ona” siedzi na trybunie i mu się przygląda. Inspiruje go to do największych osiągnięć we wszystkich dziedzinach. Ale na trybunie siedzi tylko postać warszawianki; ona ma w sobie zbyt wiele ciepła i najszlachetniejszych zainteresowań – ma w sobie za dużo ciekawości w najlepszym znaczeniu tego słowa – ciekawości prawdy społecznej, myślowej i artystycznej. Gdzie tylko jest jakaś praca społeczna, już z prawdziwą namiętnością pomaga w miarę swych sił, a i ponad siły. Ona zawsze całą duszą bierze udział we wszystkim, nie tylko w tym, co ma wartość dla „Niego”, ale i dla ojczyzny – dla tego, co dla Polaka najświętsze – dla przyszłej wolności.
dodał/a: Michał Pawlik
Ludzie Fundacji | Wydawca | Informacje prasowe | Ochrona prywatności | Reklama | |
© 2002 Fundacja Promocji m. st. Warszawy Hosted by jHosting.pl - Java Hosting