| 2004-08-12, 09:24 Najsmutniejszy w Muzeum Narodowym |
Bez wielkiego szumu, w ogórkowym sezonie w Muzeum Narodowym odbywa się wystawa Witolda Wojtkiewicza - jednego z najważniejszych i na pewno najsmutniejszego polskiego artysty początku XX wieku. Wojtkiewicz kryje się w cieniu znacznie popularniejszego Malczewskiego, wszechstronniejszego Wyspiańskiego czy efektowniejszego Mehoffera. A jednak to właśnie on wydaje się dziś najbardziej oryginalną i najciekawszą postacią krajowego modernizmu. Upłynęło sto lat, a przygaszony, depresyjny świat Wojtkiewicza wciąż potrafi budzić chorobliwą wręcz fascynację.
Wystawa jest nieduża, zaaranżowana w nieuskrzydlającej, dydaktycznej, muzealnej konwencji. Rzecz byłaby zupełnie niepozorna, gdyby nie wyjątkowa sztuka Wojtkiewicza, który zwycięsko opiera się najbardziej bezdusznym próbom umuzealnienia. Wojtkiewicz jest artystą z pokolenia secesji, ale nie łatwo zamknąć go w stylowej szufladzie historyka sztuki. Nazywano go modernistą, prekursorem ekspresjonizmu, zaliczono do Młodej Polski - żadna z tych etykietek nie wyczerpuje jednak sprawy i każda pasuje do tego artysty w najlepszym razie częściowo. Wojtkiewicz uwielbiał zresztą malować parodie współczesnych mu trendów artystycznych; traktował tzw. kierunki malarskie z ironicznym dystansem - pod żadnym się nie podpisywał. Bardziej od nowinek ze świata sztuki, zajmowały go własne obsesje - być może właśnie dlatego jego malarstwo się nie zestarzało; Wojtkiewicz wygląda dziś bodaj najbardziej współcześnie spośród wszystkich polskich modernistów.
Świat Wojtkiewicza to posępny teatrzyk, w którym pod maskami klownów i bajkowych postaci ukrywa się melancholia, obłęd i śmierć. Jak wielu mu współczesnych lubił malować cyrk, sceny z przedstawień lalkowych, marionetki. Jeszcze bardziej interesowały go dzieci i starcy. U Wojtkiewicza trudno czasem odróżnić jedne od drugich. Dzieci z jego obrazów mają stare, zmęczone twarze, starzy ludzie, dotknięci demencją i szaleństwem, zachowują się jak dzieci. A może wszyscy są marionetkami? Bohaterowie Wojtkiewicza często się bawią; ich zabawy są jednak tak bardzo przeżarte melancholią, że wydają się nie tylko niewesołe, ale wręcz martwe. Nic tu nie jest do końca ostre, wyraźne, wszystko spowija zielonkawa mgiełka. Trudno nie skojarzyć tego zgniłego oparu, z wyziewami gruźlicy, na którą artysta umarł zanim skończył 30 lat.
Jak na ironię, rozdzierająco melancholijny Wojtkiewicz zaczynał karierę od rysunkowych żartów i karykatur. Ostatnie prace artysty, smutne, dekadenckie bajki z cyklu "Ceremonie" są bardzo dobrze znane. Na wystawie można jednak zobaczyć także innego Wojtkiewicza - zjadliwego satyryka, a nawet rysownika-reportera, który z pasją szkicuje krwawe sceny rewolucji 1905. Autor "Ceremonii" potrafi zabrać widza na dno wyrafinowanej, westetyzowanej depresji: baśnie Wojtkiewicza są trujące, ale artysta zawsze opowiadał je z poczuciem (wisielczego) humoru. Być może dlatego właśnie są tak przejmujące.
Muzeum Narodowe, Witold Wojtkiewicz, Ceremonie
do 29 sierpnia
|